W ubiegłym roku w maju Młody, to jest mój brat, zaliczył swój pierwszy maraton. To było coś! Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie. Byłam i nadal jestem niesamowicie dumna z niego, a jednocześnie coś tam w boku kuło... I tak podziwiałam i zazdrościłam jednocześnie.
Wtedy to pierwszy raz w głowie zakiełkowała myśl, że może ja też dam radę. Też to zrobię. Kiedyś, ale zrobię. Przy czym kiedyś, oznacza w bliżej/dalej nie określonej przyszłości. I tak miałam nawet jakieś epizody biegania, ale nic poważnego. Chęci i marzenia poszły w zapomnienie przytłoczone codziennością. Ehhh, zgroza..
Aż tu pewnego pięknego dnia (choć wydaje mi się, że wtedy na pewno padało) powróciły marzenia o przebiegnięciu maratonu. Młoda, brata narzeczona, zaczęła wspominać o biegu, wręcz mnie namawiać bo sama też chce i się przyda aktywna grupa wsparcia. Dodam, że Młoda biega i ma już dychę na koncie, więc mi do niej daleko. No ale spoko, myślę sobie mogę spróbować, do jesieni dam radę, a 2015 wydaje się być świetnym rokiem na pierwszy maraton. Od grudnia regularnie chodzę na siłownię, więc forma się poprawiła, to będzie dobrze.
No i przyszły święta. A z nimi to co wszyscy uwielbiają, prezenty. No i jeden z nich zaskoczył mnie niesamowicie. Koperta, a w niej kartka. A tam wielkimi literami napisane
Cracovia Maraton
Wtf??!! Aż mnie zimne poty oblały. Wykupiony udział w kwietniowym maratonie. Biegnę w maratonie, fuck! I to za 4 miesiące, plany biegu na jesieni wzięły w łeb. I tu padło wiele niecenzuralnych słów... Kocham mojego brata!
Stąd mój udział w maratonie. Stąd wariackie "tylko 4 miesiące". Stąd ten blog, świadek moich przygotowań, zmagań, zwątpień, przemyśleń, emocji i Bóg wie czego jeszcze. Jestem mega przerażona i podjarana jednocześnie. Mam ogromną motywację, dawno nikt mi tak na ambicje nie wjechał. Marzenie otrzymało datę realizacji. A więc do dzieła!